niedziela, 27 stycznia 2013

Rozdawajka i pierwsze spodnie

W grudniu, Bartek, mistrz jeszcze (lojalnie uprzedzam) niedościgły, ogłosił Rozdawajkę. Zgłosiłem się i, jak pewnie widzieliście, trochę napisałem o sobie.

Już pierwszego stycznia pojawiły się wyniki:


Stałem się zatem właścicielem, pardon le mot, zajebistej zakładki:



Zakładka przydała sie do bardzo adekwatnej lektury.

W międzyczasie zamówiłem sobie dwie materie. Jedna to cienkie płócienko na letnie spodnie (białe w grantowe prążki) a druga to grubsza bawełna w kolorze brudnym-szarym, również prążkowana:


W sklepie była promocja i granatowa bawełniana podszewka była po kilka złotych, więc też sobie kupiłem.

A dalej to już szybko, fastryga pseudo-overlokiem: 



oraz:


A także pełne pranie w pięćdziesięciu stopniach, wraz z prasowaniem.

Materie okazały się być bardzo wytrzymałe i prawie wcale się nie zbiegły. Na szerokość po centymetrze, na długości po około dwa (kupony mają po dwa metry długości). Nie jest źle.

Następnie postanowiłem skrócić sobie męki i znaleźć gotowy wykrój. Okazało się, że kobitkom o wiele łatwiej i im łatwo znaleźć tysiące różnych sztuk garderoby, spodnie męskie prawie nie istnieją (przynajmniej w dziedzinie wykrojów). Albo garniturowe albo jakieś hipsterskie wynalazki z krokiem w kolanach. 

Już się witałem z gąską, bo okazało się, że Papavero has it! Niestety nie do końca, bo mojego rozmiaru brak. Ale od czego kreatywność. Postanowiłem sobie i z tym poradzić dokonując poprawek w trakcie.

Więc drukowanie i sklejanie: 


Wycinanie:


Układanie:


i krojenie:


Nie jestem zadowolony z jakości zdjęć, bo w rzeczywistości ta materia jest znacznie mniej brzydka. Generalnie spodziewałem się większych problemów, ale poszło całkiem nieźle.

Niestety, to było ostatni niesprawdzony wykrój, który przyjąłem w ciemno. Po dokonaniu pomiarów, doszedłem do wniosku, że spodnie z niego uszyte zapinałyby się mnie dziesięć centymetrów nad pępkiem, więc musiałem dokonać niezbędnych zmian. Również szerokość nogawek była zbyt duża, a tylne kieszenie były jakieś nie-takie. Słowo daję, że umiem posługiwać się centymeterem i wybrać właściwy rozmiar z tabeli, ale czy to jest takie trudne stworzyć jakieś wykroje, które nie będą tylko na facetów z dupą jak szafa i na słoniowych nogach? 

Zmian dokonywałem dosyć długo, bo to nie takie łatwe pobierać z siebie wymiary, będąc spętanym materią, z której na każdym kroku jeżą się szpilki.


A propos kroku - to najtrudniejszy, jak na razie szczegół i po trzech próbach fastrygowania i dwukrotnym pruciu ciągle nie jestem zadowolony. 

Do tego, dla ułatwienia, postanowiłem zrobić rozporek na guziki. Niestety jeszcze muszę poćwiczyć obrabianie dziurek w czterech krokach. Tutaj zdobiłem sobie jedną próbę na jakimś ścinku i od razu zacząłem robić dziurki właściwe. To był błąd.

Bardzo Ważna Osoba zasugerowała, żeby użyć kontrastowej nici i aby wykorzystać jakiś ozdobny ścieg, stanęło więc na energicznie różowej nici i dostało się wlotom kieszeni:


Kieszeniom tylnym też się dostało:


Ostatnie ściegi:


Wszystko elegancko objechałem elastycznym jak się okazało, pseudo-overlokiem.

W zasadzie wyszło całkiem równo i jestem prawie całkiem zadowolony. Sporo nerwów kosztowały mnie poprawki i obmyślanie sposobów na ogarnięcie całości.

Wyrób prawie gotowy, w towarzystwie mojej nowej zakładki (jeszcze raz dziękuję):


Teraz tylko zmienię szlufki na nowy model oraz zmienię worki w kieszeniach, bo nie bardzo mi pasują, poprawię niedoróbki w okolicy guzika głównego i będzie można sfotografować ten wyrób na żywym modelu.



Podumowanie - nie zrobię już kolejnego błędu i następne spodnie zrobię z wykroju odrysowanego z takiego modelu, jaki ma dobre proporcje i wymiary. Części widoczne po zdjęciu spodni będą uczciwie obszyte jakąś fajną podszewką. Oraz będę jeszcze dokładniejszy, bo w detalach, a szczególnie w szlufkach nie popisałem się. 

sobota, 26 stycznia 2013

Początki

Wszystko zaczęło się baaaardzo dawno temu. Trochę już napisałem w komentarzu u BartkaDe, ale napiszę tutaj od nowa.
Przygodę z krawiectwem zaczynałem w wieku dziecięcym obserwując ciotkę, zawodową krawcową. Po pracy przychodziła do domu i robiła nielegalną wtedy (były jakieś zakazy), prywatę, obszywając całą rodzinę i wszystkich znajomych. Pozwalała mi próbować na niepotrzebnych ścinkach. Dość szybko pojąłem w czym dzieło i mocno mnie się spodobało. Co prawda pierwsze zetknięcie z maszyną wspominam raczej źle, bo udało mi się przeszyć palec wskazujący wraz z paznokciem (miałem pewnie z osiem lat i nie potrafiłem skojarzyć faktu, że jednoczesne bawienie się piękną starodawną maszyną w szafce i metalowym pedałem z podłączonym przewodem poniżej może skończyć się nieciekawie), ale zagoiło się dosyć prędko i nie pozostawiło strasznych śladów na mojej, niewątpliwie pokręconej, umysłowości.
Przez lata służyłem całej rodzinie do ,mocno skomplikowanych prac w rodzaju skrócenia spodni, uszycia prostej firanki czy innej poszewki.
Aż sobie pojechałem na studia i do pracy do Królestwa Danii i będąc biednym studentem uszyłem dwie damskie kreacje, które wzbudzały powszechny podziw. Było to ponad dwadzieścia lat temu.Czas leci.
Zaczęło się od tego, że dla mojej przyjaciółki, która oddawszy mi zasadniczą przysługę życiową (w obliczu utraty pierwszej pracy zabrała mnie po prostu ze sobą) i cierpiawszy tę samą biedę postanowiła mi pomóc. Skróćmy jej imię do A.
Z braku nieograniczonych zasobów walut wymienialnych, dysponując jedynie mocno używanym samochodem w postaci ukochanego Garbusa pojechaliśmy w nieznane. Wynajęliśmy ogromny pokój w wielkim mieszkaniu, którego właścicielka, dama mocno posunięta w leciech, musiała sobie dorobić. Zaczęliśmy pracować i poszliśmy na studia.
Zaczęliśmy również bywać w towarzystwie przedziwnym i zaszła potrzeba eleganckiego wyjścia. A. poskarżyła się naszej gospodyni, że ma eleganckie przyjęcie i całkowity brak potrzebnej kiecki. Na co ona odpowiedziała, że chętnie podzieli się swoimi zasobami tkanin i maszyną do szycia, która „jest co prawda wiekowa, ale działa bez zarzutu”. To doskonałe działanie miałem poznać na własnej skórze. Ja, jako osoba mająca obycie z takim ustrojstwem, zostałem wyznaczony do prac krawieckich. Pojawiła się również możliwość skorzystania z garderoby tej gospodyni, ale konieczność zmniejszenia sukni na oko o dziesięć rozmiarów była ponad moje siły. Niestety różnica rozmiarów obu pań była znaczna – obie miały co prawda wzrost w okolicach półtora metra, ale jedna miała siedemdziesiąt centymetrów obwodu w biodrach, wagę poniżej czterdziestu kilogramów i wyraźną talię, druga zaś dysponowała obwodem jednakowym od stóp do szyi i z jej kiecki wyszedłby całkiem zgrabny pokrowiec na pralkę lub lodówkę. Bez przeróbek.
Stanęło więc na szyciu.
Gospodyni zaprowadziła nas do garderoby, otworzyła szafę a z niej wypadło z pięć metrów sześciennych skarbów wszelakich. Belki materiałów, nici, podszewki, koronki, guziki. Przy przaśnym peerelowskim zaopatrzeniu ta szafa jawiła nam się jak jakiś Sezam. Tam było wszystko!
Między innymi belka czarnego aksamitu. A. zawinęła się nim i powiedziała, ze to jest to!
Oszczędzę Wam opisów zdejmowania wykroju z modelki, który powstawał w oparach absurdu, bowiem posklejaliśmy stare gazety a ja owijałem modelkę i robiłem wykrój „na gotowo”. Modelka, pokłuta szpilkami oraz czubkami nożyczek, wymyślała mi budowlanym słowem, ale wykrój powstał. Następnie został przerzucony na tkaninę, która zafastrygowana w rurę wyglądała całkiem nieźle.
Następnie zostaliśmy przedstawieni maszynie. Ukochana kolumbryna właścicielki to starodawny, ręcznie napędzany, przedwojenny Singer. Kręciło się jedną rączką kółkiem, a drugą rączką popuszczało się materiał. Brakowało trzeciej ręki do trzymania materii z drugiej strony. Dramat. A do tego nawijało się dolną nitkę na czółenko we wrzecionowatym kształcie i upychało pod spodem. Wchodziło mało nitki, bo inaczej zaczepiało się jakoś i nie chciało działać. Gdzież mu było do dzisiejszych, nowoczesnych, szpulek.
Upłynęło kilka wieczorów oraz kilka flaszek czerwonego wytrawnego i powstała czarna, aksamitna rura, bez rękawów, do samej ziemi. Postanowiliśmy pójść na całość i zrobiliśmy dekolt w kształcie kropli, w który wetknęliśmy „brylantowy” klips z warszawskiego bazaru. Konieczne do chodzenia rozcięcie biegło do tyłka.
Do góry przyfastrygowaliśmy białego lisa (po przejściach z molami).
Kiecka była tylko do stania, bo siedzieć w tym ciężko. Do tego eleganckie szpilki.
No i tutaj nastąpiło clou imprezy: w tej kiecce, na tym właśnie eleganckim przyjęciu, podrywał ją prawdziwy duński hrabia. Ostatecznie się z nim nie zadała, bo ponoć był za stary (miał ze 45 lat) i mu z uszu włosy wyrastały. Oraz palił okropną fajkę. Młodzieńcze wymagania! Ale zaprosił ją do knajpy i nawet za nią zapłacił – niesłychane, przynajmniej w Danii. Hrabia, prawdziwy, nawet całkiem przystojny, z wielką kamienicą w Kopenhadze. Idiotka.
Drugą kreację popełnioną przeze mnie była błyszcząca czarna kieca, marszczona na gumie (ze szczególnym uwzględnieniem cyc... to znaczy biustu), a na to naszyty sznur plastikowych pereł z tego samego warszawskiego bazaru.
Marszczenie przebiegało niezwykle prosto – należało przyfastrygować jeden koniec szerokiej gumy na przodzie, rozciągnąć tę gumę, przyfastrygować na drugim końcu materii a potem przejechać ściegiem prostym całą gumę, przy jednoczesnym rozciąganiu gumy. Przy takiej, niezwykle nowoczesnej maszynie, zabawy było co niemiara. Na całym obwodzie tej sukni wszyliśmy ze dwanaście takich pionowych gum. Wyszło średnio, ale ciekawie.
Kiecka była o wiele za krótka, bo to marszczenie ją mocno skróciło. Albo sknociliśmy obmiary. Na stojąco całkiem znośnie zakrywało pośladki i po tym, jak ona siadała, można było oglądać różne szczegóły anatomiczne. Więc nie siadała. Choć przy bliższym poznaniu, szczególnie od spodu, kiecka sporo traci bo niedoróbka na niedoróbce. 
Kiecka do dzisiaj przechowywana jest w charakterze relikwii, bo pozwoliła A. poderwać miłość jej życia, która co prawda lekko przeminęła (ta miłość, nie kiecka), ale za to wspomnienia cudowne.
Następnie na długo zarzuciłem szycie. Zacząłem sobie układać życie, miałem całkiem wymagającą pracę i trudne studia i na zwykły sen brakowało czasu, co dopiero mówić o szyciu.
Jakiś czas temu zaś naszło mnie na spodnie, bo zwykłe jeansy to jeszcze ujdą, ale jakieś bardziej eleganckie spodnie to ciężko na mnie kupić.
W młodości pływałem zawodowo i mam trochę niedoskonałą sylwetkę, jak na wymogi nowoczesnych wzorców odzieżowych. Jak spodnie są dobre na długość, to na tyłku jest wór i pół metra za dużo w obwodzie. Jak marynarka jest dobra w „barach” i rękawy mają odpowiednią długość, śmiało mógłbym być w piętnastym miesiącu ciąży, a dalej dałoby się ją zapiąć. 
Jakimś wybawieniem z tej sytuacji są lumpeksy, w których czasem można zdobyć prawdziwe perełki. 
Do tego mój serdeczny kolega, Duńczyk, szyje, a w każdym razie szył kiedyś, całą odzież i sklepową to ma wyłącznie bieliznę i skarpetki. No i piętnaście lat temu natchnął mnie swoimi fantastycznymi spodniami w czarno brązową kratkę.
Potem zobaczyłem morskie spodnie Bartka i młodzieńcze marzenia odżyły.
Jako kolejne zrządzenie Opatrzności, wystąpiła nasza przyjaciółka, szczęśliwa posiadaczka dwudziestu par spodni do skrócenia, która postanowiła kupić sobie maszynę i zaprząc mnie do tej roboty (dotychczas korzystałem z maminego, trzydziestoletniego Łucznika). Wyszła z założenia, że jak ma zapłacić trzy dychy za skrócenie jednej pary (takie są warszawskie ceny) to przy pomnożeniu przez ilość par taniej wyjdzie kupić maszynę. Na czas nieokreślony deponując ją u mnie, do swobodnego korzystania. Stanęło na promocyjnej maszynie z Lidla, która okazała się być produkcji Husqvarny.
Maszyna wygląda tak:

Model stosunkowo prosty, ale nie ma co wymagać wodotrysków, skoro moja ciotka wyprawiała cuda z powojennym Łucznikiem, który z opcji posiadał zygzak. Trzaskała takie cudeńka, że kolejka się ustawiała a ona robiła zapisy, jakie są dzisiaj do kardiologa – „No dobrze kochana, ale to będzie za trzy-cztery miesiące…” Zdaje się, że na tydzień miała swoją miesięczną pensję, bo szyła po godzinach w domu.

Pierwsza praca – suwak w ukochanych spodniach. Trochę się był zmęczył i rozpinał bez potrzeby. Trzeba było zmienić na nowy:



Niestety zapomniałem zrobić zdjęcia po operacji, ale wyszło doskonale.

W charakterze pracy drugiej, wyszedł garniturek dla sympatycznego misia Wacusia.

„Maś maśynę to szyjeś ublanko…” - mały „tatuś” Wacusia zażyczył sobie ubranka i z rozmowy wyniknęło, że Wacuś miał kiedyś sukmanę, ale była dzianinowa czy z jakiejś fizeliny i trochę się już poprzecierała.
Z mojej starej koszuli  wyszło coś takiego:



Detal "spodzienek":


Uważam, że wyszło całkiem znośnie. 

Tak więc uznając, że fakt przebywania w domu maszyny do szycia to znak siły wyższej, postanowiłem spróbować i uszyć sobie spodnie. 
Szczerze powiedziawszy, to jestem mocno poczatkujący, ale do odważnych świat należy. Na poważniejsze rzeczy przyjdzie czas, teraz tylko, a może aż tylko - SPODNIE!

Spodnie już uszyte, ale o tym w następnym odcinku!