Przygodę z krawiectwem zaczynałem w wieku dziecięcym
obserwując ciotkę, zawodową krawcową. Po pracy przychodziła do domu i robiła
nielegalną wtedy (były jakieś zakazy), prywatę, obszywając całą rodzinę i
wszystkich znajomych. Pozwalała mi próbować na niepotrzebnych ścinkach. Dość
szybko pojąłem w czym dzieło i mocno mnie się spodobało. Co prawda pierwsze
zetknięcie z maszyną wspominam raczej źle, bo udało mi się przeszyć palec
wskazujący wraz z paznokciem (miałem pewnie z osiem lat i nie potrafiłem
skojarzyć faktu, że jednoczesne bawienie się piękną starodawną maszyną w szafce
i metalowym pedałem z podłączonym przewodem poniżej może skończyć się
nieciekawie), ale zagoiło się dosyć prędko i nie pozostawiło strasznych śladów
na mojej, niewątpliwie pokręconej, umysłowości.
Przez lata służyłem całej rodzinie do ,mocno
skomplikowanych prac w rodzaju skrócenia spodni, uszycia prostej firanki czy
innej poszewki.
Aż sobie pojechałem na studia i do pracy do Królestwa Danii i będąc biednym studentem uszyłem dwie
damskie kreacje, które wzbudzały powszechny podziw. Było to ponad dwadzieścia
lat temu.Czas leci.
Zaczęło się od tego, że dla mojej przyjaciółki, która
oddawszy mi zasadniczą przysługę życiową (w obliczu utraty pierwszej pracy
zabrała mnie po prostu ze sobą) i cierpiawszy tę samą biedę postanowiła mi
pomóc. Skróćmy jej imię do A.
Z braku nieograniczonych zasobów walut wymienialnych,
dysponując jedynie mocno używanym samochodem w postaci ukochanego Garbusa
pojechaliśmy w nieznane. Wynajęliśmy ogromny pokój w wielkim mieszkaniu,
którego właścicielka, dama mocno posunięta w leciech, musiała sobie dorobić.
Zaczęliśmy pracować i poszliśmy na studia.
Zaczęliśmy również bywać w towarzystwie przedziwnym i
zaszła potrzeba eleganckiego wyjścia. A. poskarżyła się naszej gospodyni, że ma
eleganckie przyjęcie i całkowity brak potrzebnej kiecki. Na co ona
odpowiedziała, że chętnie podzieli się swoimi zasobami tkanin i maszyną do
szycia, która „jest co prawda wiekowa, ale działa bez zarzutu”. To doskonałe
działanie miałem poznać na własnej skórze. Ja, jako osoba mająca obycie z takim
ustrojstwem, zostałem wyznaczony do prac krawieckich. Pojawiła się również
możliwość skorzystania z garderoby tej gospodyni, ale konieczność zmniejszenia
sukni na oko o dziesięć rozmiarów była ponad moje siły. Niestety różnica
rozmiarów obu pań była znaczna – obie miały co prawda wzrost w okolicach
półtora metra, ale jedna miała siedemdziesiąt centymetrów obwodu w biodrach,
wagę poniżej czterdziestu kilogramów i wyraźną talię, druga zaś dysponowała
obwodem jednakowym od stóp do szyi i z jej kiecki wyszedłby całkiem zgrabny pokrowiec
na pralkę lub lodówkę. Bez przeróbek.
Stanęło więc na szyciu.
Gospodyni zaprowadziła nas do garderoby, otworzyła szafę
a z niej wypadło z pięć metrów sześciennych skarbów wszelakich. Belki
materiałów, nici, podszewki, koronki, guziki. Przy przaśnym peerelowskim
zaopatrzeniu ta szafa jawiła nam się jak jakiś Sezam. Tam było wszystko!
Między innymi belka czarnego aksamitu. A. zawinęła się nim
i powiedziała, ze to jest to!
Oszczędzę Wam opisów zdejmowania wykroju z modelki, który
powstawał w oparach absurdu, bowiem posklejaliśmy stare gazety a ja owijałem
modelkę i robiłem wykrój „na gotowo”. Modelka, pokłuta szpilkami oraz czubkami
nożyczek, wymyślała mi budowlanym słowem, ale wykrój powstał. Następnie został
przerzucony na tkaninę, która zafastrygowana w rurę wyglądała całkiem nieźle.
Następnie zostaliśmy przedstawieni maszynie. Ukochana
kolumbryna właścicielki to starodawny, ręcznie napędzany, przedwojenny Singer.
Kręciło się jedną rączką kółkiem, a drugą rączką popuszczało się materiał.
Brakowało trzeciej ręki do trzymania materii z drugiej strony. Dramat. A do
tego nawijało się dolną nitkę na czółenko we wrzecionowatym kształcie i
upychało pod spodem. Wchodziło mało nitki, bo inaczej zaczepiało się jakoś i
nie chciało działać. Gdzież mu było do dzisiejszych, nowoczesnych, szpulek.
Upłynęło kilka wieczorów oraz kilka flaszek czerwonego
wytrawnego i powstała czarna, aksamitna rura, bez rękawów, do samej ziemi.
Postanowiliśmy pójść na całość i zrobiliśmy dekolt w kształcie kropli, w który
wetknęliśmy „brylantowy” klips z warszawskiego bazaru. Konieczne do chodzenia
rozcięcie biegło do tyłka.
Do góry przyfastrygowaliśmy białego lisa (po przejściach
z molami).
Kiecka była tylko do stania, bo siedzieć w tym ciężko. Do
tego eleganckie szpilki.
No i tutaj nastąpiło clou
imprezy: w tej kiecce, na tym właśnie eleganckim przyjęciu, podrywał ją
prawdziwy duński hrabia. Ostatecznie się z nim nie zadała, bo ponoć był za
stary (miał ze 45 lat) i mu z uszu włosy wyrastały. Oraz palił okropną fajkę. Młodzieńcze
wymagania! Ale zaprosił ją do knajpy i nawet za nią zapłacił – niesłychane,
przynajmniej w Danii. Hrabia, prawdziwy, nawet całkiem przystojny, z wielką
kamienicą w Kopenhadze. Idiotka.
Drugą kreację popełnioną przeze mnie była błyszcząca czarna kieca, marszczona na gumie (ze szczególnym uwzględnieniem cyc... to znaczy biustu), a na to naszyty sznur plastikowych pereł z tego samego warszawskiego bazaru.
Drugą kreację popełnioną przeze mnie była błyszcząca czarna kieca, marszczona na gumie (ze szczególnym uwzględnieniem cyc... to znaczy biustu), a na to naszyty sznur plastikowych pereł z tego samego warszawskiego bazaru.
Marszczenie przebiegało niezwykle prosto – należało
przyfastrygować jeden koniec szerokiej gumy na przodzie, rozciągnąć tę gumę,
przyfastrygować na drugim końcu materii a potem przejechać ściegiem prostym
całą gumę, przy jednoczesnym rozciąganiu gumy. Przy takiej, niezwykle
nowoczesnej maszynie, zabawy było co niemiara. Na całym obwodzie tej sukni
wszyliśmy ze dwanaście takich pionowych gum. Wyszło średnio, ale ciekawie.
Kiecka była o wiele za krótka, bo to marszczenie ją mocno
skróciło. Albo sknociliśmy obmiary. Na stojąco całkiem znośnie zakrywało
pośladki i po tym, jak ona siadała, można było oglądać różne szczegóły
anatomiczne. Więc nie siadała. Choć przy bliższym poznaniu, szczególnie od
spodu, kiecka sporo traci bo niedoróbka na niedoróbce.
Kiecka do dzisiaj przechowywana jest w charakterze
relikwii, bo pozwoliła A. poderwać miłość jej życia, która co prawda lekko
przeminęła (ta miłość, nie kiecka), ale za to wspomnienia cudowne.
Następnie na długo zarzuciłem szycie. Zacząłem sobie
układać życie, miałem całkiem wymagającą pracę i trudne studia i na zwykły sen
brakowało czasu, co dopiero mówić o szyciu.
Jakiś czas temu zaś naszło mnie na spodnie, bo zwykłe
jeansy to jeszcze ujdą, ale jakieś bardziej eleganckie spodnie to ciężko na
mnie kupić.
W młodości pływałem zawodowo i mam trochę niedoskonałą
sylwetkę, jak na wymogi nowoczesnych wzorców odzieżowych. Jak spodnie są dobre
na długość, to na tyłku jest wór i pół metra za dużo w obwodzie. Jak marynarka
jest dobra w „barach” i rękawy mają odpowiednią długość, śmiało mógłbym być w
piętnastym miesiącu ciąży, a dalej dałoby się ją zapiąć.
Jakimś wybawieniem z tej sytuacji są lumpeksy, w których czasem można zdobyć prawdziwe perełki.
Do tego mój serdeczny kolega, Duńczyk, szyje, a w każdym razie szył kiedyś, całą odzież i sklepową to ma wyłącznie bieliznę i skarpetki. No i piętnaście
lat temu natchnął mnie swoimi fantastycznymi spodniami w czarno brązową kratkę.
Potem zobaczyłem morskie spodnie Bartka i młodzieńcze
marzenia odżyły.
Jako kolejne zrządzenie Opatrzności, wystąpiła nasza przyjaciółka,
szczęśliwa posiadaczka dwudziestu par spodni do skrócenia, która postanowiła
kupić sobie maszynę i zaprząc mnie do tej roboty (dotychczas korzystałem z
maminego, trzydziestoletniego Łucznika). Wyszła z założenia, że jak ma zapłacić
trzy dychy za skrócenie jednej pary (takie są warszawskie ceny) to przy
pomnożeniu przez ilość par taniej wyjdzie kupić maszynę. Na czas nieokreślony deponując
ją u mnie, do swobodnego korzystania. Stanęło na promocyjnej maszynie z Lidla, która
okazała się być produkcji Husqvarny.
Maszyna wygląda tak:
Model stosunkowo prosty, ale nie ma co wymagać
wodotrysków, skoro moja ciotka wyprawiała cuda z powojennym Łucznikiem, który z
opcji posiadał zygzak. Trzaskała takie cudeńka, że kolejka się ustawiała a ona
robiła zapisy, jakie są dzisiaj do kardiologa – „No dobrze kochana, ale to
będzie za trzy-cztery miesiące…” Zdaje się, że na tydzień miała swoją
miesięczną pensję, bo szyła po godzinach w domu.
Pierwsza praca – suwak w ukochanych spodniach. Trochę się
był zmęczył i rozpinał bez potrzeby. Trzeba było zmienić na nowy:
Niestety zapomniałem zrobić zdjęcia po operacji, ale wyszło doskonale.
W charakterze pracy drugiej, wyszedł garniturek dla
sympatycznego misia Wacusia.
„Maś maśynę to szyjeś ublanko…” - mały „tatuś” Wacusia zażyczył sobie ubranka i z rozmowy
wyniknęło, że Wacuś miał kiedyś sukmanę, ale była dzianinowa czy z jakiejś
fizeliny i trochę się już poprzecierała.
Z mojej starej koszuli
wyszło coś takiego:
Detal "spodzienek":
Uważam, że wyszło całkiem znośnie.
Tak więc uznając, że fakt przebywania w domu maszyny do szycia to znak siły wyższej, postanowiłem spróbować i uszyć sobie spodnie.
Szczerze powiedziawszy, to jestem mocno poczatkujący, ale do odważnych świat należy. Na poważniejsze rzeczy przyjdzie czas, teraz tylko, a może aż tylko - SPODNIE!
Spodnie już uszyte, ale o tym w następnym odcinku!
Gratuluję założenia bloga! Wpis fantastyczny, ciekawie się czyta. I jakie masz miłe wspomnienia z maszyną!
OdpowiedzUsuńMisiowy garnitur elegancki, jak każdy facet dbasz o detale :)) Świetnie! Życzę wytrwałości!!
no witamy, Bartas zrobił Ci Marku reklamę, a przez Twoje zdjęcie "Na bartasa " znaczy ostatnie, czyli to od tyłu, tego rewelacyjnego przyodziewku dla misia będę oglądać co tutaj sie będzie pojawiać. :).
UsuńDziękuję za dobre słowo. Z tymi detalami to wychodzi, jak na razie, najtrudniej. A poza tym stwierdziłem, że w szyciu, tylko jedna trzecia to szycie. Reszta to układanie, krojenie, przykładanie, mierzenie, szpilkowanie i układanie i inne takie.
UsuńZamierzam być systematyczny w szyciu i pisaniu, choć czasu mało. Ale plany mam wielkie!
ja również życzę i pogody ducha.ja dokupiłam sobie identyczną,leciutka fakt,ale już rok na niej lecę prawie i to duże zamówienia więc nie jest zła!pozdrawiam
OdpowiedzUsuńPrawda, że nie ma się do czego przyczepić? Tylko te wymyślne ściegi lepiej się robią przy szyciu powolnym. Czasem się zdarza, że przy większej prędkości wychodzą jakoś nieporządnie.
UsuńTo i ja pogratuluję założenie bloga i życzę wytrwałości w jego prowadzeniu i nieustającej veny.
OdpowiedzUsuńFantastycznie! Nowe męskie... sylwetki obleczone w stworzone własnoręcznie twory! ;) Gratuluję i wrzucam bloga do listy czytelniczej, aż miło się czyta :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam
Na razie tylko kształty misiowe. Właściciel/tatuś Wacusia bardzo zadowolony. Nie daje się od niego oderwać i jest bardzo dumny. Co chwila odpina i zapina jedyny guzik "marynarećki", zaraz pewnie ten guzik odpadnie.
UsuńJa jestem zadowolony.
Życzę powodzenia, samych sukcesów we współpracy z maszyną i czekam na więcej :)
OdpowiedzUsuńNiesamowita historia! Witamy kolegę blogera i życzymy powodzenia!
OdpowiedzUsuńWitam w naszym blogowym świecie:)Wspaniała historia!
OdpowiedzUsuńFajnie,że męskie grono blogowe się rozrasta:):):):)Życzę powodzenia,pozdrawiam.
podoba mi się twój styl pisania:) z pewnością chętnie tu będę zaglądać:)
OdpowiedzUsuńa gdzie opcja obserwuje... jeśli dodasz daj znać:)
OdpowiedzUsuńJeszczcze nie bardzo ogarniam Blogspota, ale już dodałem.
UsuńRewelacyjna robota .. super misio.
OdpowiedzUsuńsuper, czekam na następny wpis :)
OdpowiedzUsuńFajnie piszesz :)))) Na pewno będę śledzić Twoje poczynania :)
OdpowiedzUsuńGeneralnie rzecz biorąc bardzo dziękuję wszystkim, którzy byli w stanie wytrzymać czytanie mojej przydługiej historii. Dziękuję za wizytę i za dobre słowa. Witajcie tutaj!
OdpowiedzUsuńOd dłuższego już czasu czytam zasubskrybowane blogi krawiecko-rękodzielnicze i ciagle spotykam się z czymś nowym.
Nie mam specjalnego wykształcenia w dziedzinie krawiectwa, jestem z urodzenia i wykształcenia księgowym, ale to może i dobrze?
Postaram się nie zawieść pokładanych we mnie oczekiwań.
miłego czytania - Marek
no proszę, kolejny facet szyje! Ostatnio znajoma kupiła pod choinkę swojemu mężowi maszynę do szycia, bo odkrył w sobie nową pasję.. świat się zmienia - na lepsze ;)
OdpowiedzUsuńSuper Misiek. Pozdrawiam z nad starego Łucznika
OdpowiedzUsuńWow, jestem pod wrażeniem tej opowieści (bardzo zajmująco opowiedziana) i w ogóle Twoich prac. Szacun, jak mówią moje dzieci. Pozdrawiam więc serdecznie i będę czasem zaglądać :-)
OdpowiedzUsuń